Walka 2004-09-29 08:40:49

Nie sądzę aby udało mi się dokładnie odtworzyć przebieg dwunastogodzinnego porodu. Pamięć w przypadkach skrajnego wyczerpania fizycznego zakrapianego niepewnością płata przeróżne figle. Pamiętam ból, próby spacerów, silne ramiona męża, udawanie żaby skaczącej na gumowej piłce, prysznic pod którym skurcze stawały się łatwiejsze do zniesienia.
Migrowanie między łazienką a salą porodową. Ciągłe wchodzenie i schodzenie z łóżka, badania, które komunikowały, że wciąż nie ma wystarczającego rozwarcia. Pamiętam położną, która kroczyła dzielnie za mną, podłączanie ktg, które pamiętało chyba czasy początków minionego stulecia.
Pogrążałam się w tym bólu, lekarz stał z boku z miną, która sugerowała, że w pełni panuje nad sytuacją, że nie dzieje się nic, co mogłoby odbiegać od normy. To mnie uspokajało. Nie byłam sama. Ciągle podtrzymywał mnie mąż, to on pomagał wchodzić i schodzić z tego ogromnego łoża, masował plecy, wspierał, wsadzał pod ten kojący prysznic. I choć wyczyny akrobatyczne jakich dokonywałam były coraz mniej wyrafinowane w żaden sposób nie były wstanie sprowokować mojego syna do tego, aby zsunął się do kanału rodnego. Pomimo tego, że już od jakiegoś czasu jednak wyczekiwane rozwarcie nastąpiło.
Wiem tylko, że po dziesięciu godzinach kolejne kroki były już chyba bardzo chaotyczne, decyzje o kroplówkach, przebicie wód.
No właśnie, te wody. Ich kolor postawił na nogi pielęgniarki, położne i lekarza. Po raz pierwszy kolor zielony nie kojarzył im się z nadzieją. Wysłano próbki do laboratorium, ja nadal dramatycznie starałam się stanąć na wysokości zadania. Tak bardzo chciałam być matką, która potrafi urodzić swoje dziecko.
Dopiero po godzinie została podjęta decyzja o cesarskim cięciu. Pojawiła się lekarka, która rano zbeształa mnie za moje zawroty głowy. Próbowała mnie jeszcze zmusić do parcia, rozciągała nieludzko moje ciało, skomentowała moje próby w sposób, który podkreślił moją nieudolność. Miałam taką nadzieję, że już jej nigdy nie spotkam. Czy jej pasją jest upokarzanie?
Jak to możliwe, że przez cały czas ani razu nie czułam lęku. Nadal trwałam w oczekiwaniu, cierpiałam, widziałam zamieszanie wokół nas, ale ani przez moment nie pomyślałam, że mnie lub dziecku zagraża jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Przecież, gdyby zagrażało nie stali by tak bezradnie.
Teraz zaczął się już prawdziwy wyścig z czasem. Targana przez ludzi, skurcze byłam znieczulana, poganiano mnie i krzyczano. Anestezjolog stał cały czas przy mnie. Nie było już we mnie czucia, nie było też głosu. Choć ten uroczy mężczyzna starał się być dowcipny, próbował zająć moją uwagę widziałam jego nerwowe spojrzenia, i pozostały personel, który nieudolnie schodził z linii mojego wzroku.
Najgorsza była ta cisza, moje huczące po sali pytania, które pozostawały bez odpowiedzi.
I nagle dwie lekarki przynoszą z zupełnie innej sali mojego syna i każą mi szybko go pocałować. Mówią, że jest źle, że muszą go zabrać.
I znów ta nieludzka cisza.
Szok, przerażenie, niemoc spowodowały ogromne wstrząsy ciała. Musieli trzymać moje ręce, głowę i uważać abym nie odgryzła sobie języka. W żaden sposób nie byłam w stanie nad tym zapanować.
Kiedy przewieziono mnie do sali nadal cała dygotałam. To było straszne. Mąż z trudem utrzymywał moją głowę.
W tym całym roztrzęsieniu jak przez mgłę pamiętam przyjście mojego lekarza, decyzję o przewiezieniu Oskara to szpitala lepiej przygotowanego na ratowanie dziecka.
Za wszelką cenę chciałam zobaczyć mojego synka. Leżał w inkubatorze po drugiej stronie korytarza i nie było to możliwe.
To była straszna noc. Przez cały czas naturalnego porodu wiało, słychać było ulewny deszcz, uderzenia pioruna.
Teraz, kiedy nie było już we mnie Oskarka była tylko cisza i wstrząsy we mnie. I nagle tę nieludzką ciszę przerwał sygnał karetki, która przyjechała po niego.
Do dziś słysząc z daleka dźwięk karetki truchleję. I pewnie nigdy się tego nie pozbędę.
Zastanawiam się wtedy jak czuło się moje dziecko. Wydarte siłą ze mnie, osamotnione i wypełnione bólem.

Proszę czekać 2004-09-22 09:00:02

Przekroczyliśmy próg szpitala pełnego zimnych sal i ciepłych uśmiechów. Od tej chwili przestałam myśleć a zaczęłam czekać. Przestały się bowiem liczyć moje myśli, odczucia, było tylko moje ciało. Mało pytań, dużo dotyków. Szybka decyzja o wywołaniu z pomocą jakiejś tabletki. To już 42 tydzień, a mój duży, zdrowy syn nie spieszy się na spotkanie ze mną. Kolejne bolesne dotyki, dodatkowe pary oczu patrzące w moje wnętrzności. Nie dam się obedrzeć z godności. Tu nie funkcjonuję ja, tylko moje narządy, przede wszystkim rozrodcze.
- Proszę się położyć, i czekać.
Czy wszystkim lekarzom wydaje się, że pacjenci tuż przed przyjściem do szpitala kończą wieczorowo medycynę i wszystko wiedzą? Dlaczego większość rzeczy jest dla nich tak oczywista, że nie warto marnować czasu na zbędne wyjaśnienia. W gazetach nie pisali o tym, co dzieje się, kieyd trzeba wziąć tabletkę na sprowokowanie akcji porodowej.
- Na co mam czekać? Czego się spodziewać?
- Proszę czekać na reakcję. Będzie Pani wiedziała, że to to.
Być może, ale ja chcę wiedzieć teraz. Czy to takie dziwne? Poddałam się, po co mi to. Przecież oni wiedzą lepiej. Czuwają. Za kilka dni mnie tu nie będzie, wyjdę razem z moim synkiem, a świat będzie istniał poza tym miejscem. Nie wiem czego mi nie wolno, co wolno. Lekarze już poszli, są tylko pielęgniarki zajęte sprawami tych, które naprawdę ich potrzebują. Leżę na bezimiennej sali. Każda kobieta zajęta jest sobą i swoim maleństwem. Ciszę przerywają jedynie kolejne badania ktg. Oskar zadziwia wszystkich swoją żywotnością. Są uśmiechy. Po kolejnym badaniu pobijamy rekordy ruchów. Nadal wszyscy się uśmiechają.
Przy próbie podniesienia się czuję ciepłą ciecz wymykającą się stróżką ze mnie.
A więc to jest ten sygnał, za chwilę wszystko się zacznie? Czemu nie ma wokół mnie zamieszania? Acha, to normalne, rutyna, miliony przede mną to przechodziły i po mnie miliony przejdą.
Być może. Ale moje życie jest jedno, niepowtarzalne. I dla mnie to jest wielki moment, ogromny sygnał. Przygotowuje się na ból prowadzący do spotkania. Idę do położnej i komunikuję o wydarzeniu.
- Dobrze, to wody, proszę czekać.
Powinni mieć zamiast identyfikatorów mieć tabliczki z napisem "Proszę czekać".
Czekam. Ale już w popłochu bo Skórcze dopadają mnie znienacka. Są bardzo bolesne i częste. Nie jestem w stanie dojść do fotela badań. Co chwilkę kurczę się cała w sobie.
- Nie ma rozwarcia.
- Mam straszne zawroty głowy i ostry jej ból.
- Proszę się nad sobą nie użalać. Pani ma urodzić naturalnie.
Przecież ja o niczym innym nie mażę. O czym ta kobieta pomyślała. Nie będę z nią rozmawiać. Czas dać sygnał mojemu lekarzowi. Niech przyjedzie. Nie chce jej już oglądać.
Położne się uśmiechają.
- Ale Panią wzięło!
Traktuje to jako dobry znak. Liczę na to , że dzięki tak szybkiej akcji wkrótce zobaczę jak wygląda moje dziecko. żeby przejść od Sali do porodówki muszę się zatrzymać przynajmniej kilkanaście razy. Czy skurcze nie powinny nadchodzić jakoś stopniowo? Czemu od razu zaatakowały z taką częstotliwością? Ale mnie tu nie ma, jest tylko moje ciało, mój syn i specjaliści, którzy wiedzą co się dzieje. Idę.

To miał być czas wiecznej szczęśliwości 2004-09-13 19:24:02

To miał być czas niekończącej się szczęśliwości.
Zaczęło się może aż nazbyt racjonalnie. Najpierw Ja, On i nasza miłość znaleziona w drodze, ślub, potem pomagisterskie studia, awans zawodowy na nauczyciela mianowanego, a dopiero potem decyzja, że to już, że czas abyśmy zaczęli tworzyć rodzinę. Kilka miesięcy oczekiwań, spustoszenie emocjonalne po wypadku samochodowym, pierwsze zadziwienie tym, że nie wystarczy chcieć, mimo przeciwności upór, wytrwałość. I wreszcie ten prosty linearny znak, że stało się.
I odtąd mieli żyć długo, radośnie i już nie we dwoje.
Zaczęło się od plamień, szybkiego rozwarcia na dwa centymetry, coraz częstszej potrzeby leżenia. Nie był to jednak powód do zniechęcenia. Zwolnienie lekarskie, zatrzymanie mojego, aż nadto rozpędzonego życia pozwoliło wniknąć we wnętrze, nauczyło słuchania cudu, który się we mnie dział. Pierwszy ruch przypominający trzepot skrzydeł motyla, regularne dowody istnienia, przytulanie się do mojej dojrzewającej do macierzyństwa dłoni. Niesamowite, pełne energii i woli życia szturchańce. Prawdziwa miłość, która rosła, była zagadką o nieznanej nam płci. Ileż marzeń potrafi człowiek ulokować we własnym brzuchu.
Będzie miał śliczny pokój, mówiłam ja.
Będziemy jeździć na szalone wycieczki, mówił On.
Ciekawe czy będzie miał bujną czuprynę? Pytaliśmy razem.
Dziecię zdawało się potwierdzać te plany radosnym bulgotaniem, przymilaniem się do dotyku rąk.
Jeszcze nigdy nie byłam przepełniona taką ogromną siłą optymizmu. Nie było rzeczy niemożliwych, smutków. Było tylko oczekiwanie.
Nas było troje od chwili pocałunku. Wszystko planowaliśmy razem, całą rodziną.
Im bardziej zbliżał się czas rozwiązania zagadki istnienia tym częściej pytano mnie czy się nie boję. Bawiły mnie te znaki zapytania w oczach rodziny. Czegóż miałam się bać, chwili ukojenia, pierwszego przytulenia mojego pierworodnego dziecka, krzyku życia? To cóż, że najpierw ból. Miał być jedynie tymczasowy, szybki do wymazania z pamięci.
Pamiętam nasze oczekiwanie na Izbie Przyjęć.
Zawsze bałam się szpitali. Nie umiałam wytłumaczyć moich irracjonalnych zachowań. Kiedy obserwowałam chorych współodczuwałam ich cierpienie. Spoglądając na poparzonego mężczyznę czułam jak piecze mnie skóra, zapamiętując obraz chorego ze zmiażdżoną nogą miałam problemy z chodzeniem. Nie umiałam odwiedzić własnej matki po operacji. Wytrzymałam 5 minut i wybiegłam prawie nieprzytomna. Ukrywałam skrzętnie przed wszystkimi te dziwne przeżycia.
A teraz staliśmy przed Izbą Przyjęć pełni nadziei, zadowoleni. Powiedziałam wtedy:
- Popatrz, to jedyna chwila w naszym życiu, kiedy wejdziemy do szpitala uśmiechnięci i uśmiechnięci z niego wyjdziemy.

Kurtyna w górę 2004-09-10 08:31:10

To już dwa lata, trzy miesiące i sześć dni od chwili, kiedy odłożyliśmy słuchawkę po usłyszeniu słów:
- Przykro mi, Państwa syn zmarł o godzinie 1: 25. Nic nie dało się zrobić.
Jak to możliwe?
W XXI wieku, kiedy ludzie zdobywają inne planety, klonują, manipulują klimatem, nie dało się uratować mojego syna, który przez 41 tygodni rozwijał się we mnie bez najmniejszych powikłań? Jak to możliwe, że zawiodła moja matczyna intuicja, że ani przez moment nie czułam lęku, zbliżającej się tragedii? Jak to możliwe, że lekarz, któremu ufałam nie rozpoznał zagrożenia. Dlaczego przez pomyłkę jednego człowieka zmienia się bieg wydarzeń? Jak to możliwe, że po usłyszeniu słów Państwa syn zmarł ja trwam nadal?
Musiało minąć tyle czasu, abym wreszcie pozwoliła sobie na odblokowanie tych wszystkich pytań. Banalnych pytań, bo przecież nikt nie da mi na nie odpowiedzi.
Czy można się poczuć wyjałowionym przez cierpienie?
Czuję jak opadają w mojej głowie kolejne kurtyny milczenia. Będąc niewprawnym dyrektorem uczuć bolesnych z premedytacją łzy, rozdarcie, tęsknotę skazuję na drugoplanowe role. Szczera prawda nie jest tytułem spektaklu, który przyciągnąłby widzów. Dla komercji życia trwam z uśmiechem na twarzy. Kłaniam się porankowi, wygłaszam dialogi żywych i zbieram oklaski czując, że oszukuję siebie, innych. Na tym przecież polega teatr dnia.
Tylko czy to właściwe, czerpać siłę z fałszu? Czy moje życie nie jest i tak już wystarczająco pogmatwane.


Kurtyna w górę, czas przeprać zasłonę milczenia.
info: kliknij aby zobaczyc wieksze

autor: Mama_Oskarka
mail: mjsolarscy@wp.pl

miasto: Częstochowa

"Gdyby nasza miłość mogła Cię ocalić, nigdy byś od nas nie odszedł..."
dzieciaki:
»Oskarek
ur. 2002-05-28

» zm.
ur. 2002-06-04

linki: archiwum
202420232022202120202019201820172016201520142013201220112010200920082007200620052004

poczatek: 2004-08-31


subskrybcja jeśli chcesz otrzymywać @ o nowych wpisach na tym blogu, wpisz swój adres e-mail poniżej: