Serce z marmuru 2004-10-29 10:17:18

"(...)Byli razem tak wiele ich łączyło
lecz rozstania przychodza nagle
i tak sobie
jeżeli Bóg rozdzieli to potem pojedna
najdłuższe to rozstanie po którym się żyje
jakby serce pękło i nic się nie stało
rozstania co przychodzą gdy nic nie wiesz o tym
i w taki sposób że nikt nie rozumie(...)"



Nie potrafię znaleźć sobie miejsca. Wczoraj Oskar skończyłby 2 lata i 5 miesięcy. Został pochowany w rodzinnym grobowcu ale do dziś nie ma swojego napisu. Długo nie umiałam prekroczyć progu zakładu kamieniarskiego. Wielu ludziom trudno to zrozumieć. Wreszcie się udało.
Teraz czekam na telefon od kamieniarza. Dziś mają zamontować marmurowe serce. Zdecydowaliśmy się na jedno zdanie wyryte w naszych duszach- W NASZYM SERCU żYJESZ. Proszę trzymajcie kciuki aby nic nie stanęło na przeszkodzie, niech to się już stanie! Czas powiedziec śmierci TAK marmurową kropką nad "i"

Tam gdzie nic nie zależy od nas 2004-10-26 23:08:18

Piąta doba, niedziela. Cisza wypełnia oddział. Czuję, spokój, siłę i wielką nadzieję. Po raz pierwszy zdobywam się na odwagę wejścia do sali obok. Wdaję się w dyskusję z dwoma szczęśliwymi mamami. Głaszczę ich maleńkie córeczki i czuję się przez to bliżej Oskara. Teraz może być już tylko lepiej. Pełna wewnętrznej radości wracam do siebie, patrzę na zdjęcie. Modlę się.
Nagle w drzwiach widzę mamę, brata i męża.
Ich twarze starają się przekazać mi coś, czego moje serce nie jest w stanie przyjąć do wiadomości.
- Musimy go ochrzcić- oszczędnie wyznaje moja mama.
Potem jest już tylko pośpiech. Dostaję zastrzyk na uspokojenie, wypisuję się na własne żądanie, nie czekam na windę, schodzę, nie ja zbiegam po schodach. Mój organizm całkowicie zrezygnował z prawa do bólu. Nie czas na to.
Docieramy do szpitala, w którym od pięciu dni przebywa moje dziecko.
Pamiętam tylko próbę przygotowania mnie na spotkanie z nim przez mojego brata. Dopiero na miejscu rozumiem co chciał mi powiedzieć. Oskar zupełnie nie przypomina tego ślicznego, zdrowego chłopca ze zdjęć. Jest opuchnięty, nieprzytomny, podłączony do mnóstwa rurek i czujników. Jego skóra jest żółta. Palce rąk i nóg pełne śladów igieł, krwi.
Po chwili wchodzi nasz zaprzyjaźniony zakonnik.
Rozpoczynamy chrzest. O. Stanisławowi słowa z trudem przechodzą przez gardło. Teraz wiem, że po ludzku powstrzymywał łzy. Kiedy rozpoczynamy modlitwę Ojcze nasz dociera do mnie po raz pierwszy w życiu świadomość odpowiedzialności słów, które wymawiałam miliony razy. Mówię: Bądź wola Twoja i już wiem, że nic nie zależy od nas, już nie…
Przez okno widać Jasnogórską wieżę, po lewej stronie nasz blok.
Synku, życie jest tak blisko.

Tego co było potem nie pamiętam dokładnie. Tkwi we mnie jedynie zlepek różnych słów, sytuacji, miejsc.
Wiem, że razem z Jarkiem byliśmy w gabinecie Ordynatora, który powiedział, że nie są w stanie uratować naszego syna.
Przypominam sobie jak potem klęczeliśmy przed Obrazem Matki Bożej, kiedy modliliśmy się łzami przerażenia całą Kaplicę wypełnił dźwięk fanfar. Czułam, że tam gdzie nic nie zależy od nas decyzja już została podjęta.
Cała rodzina, przyjaciele, zakonnicy modlą się za Oskara.
Teraz wiem, że to właśnie dzięki nim, wyszeptanym przez setki ludzi zdrowaśkom nie pękło wtedy moje serce.

6 doba

Jesteśmy u Oskarka. Trzymamy go za ręce, opowiadam mu o tym jak jest dla nas ważny, ile w nas nadziei i wdzięczności za to, że jest.
Jego skóra jest taka przezroczysta. Zastanawiam się, czy dotykając go nie sprawiam mu bólu. Uśmiechamy się i chcemy aby jego małe, bezbronne serduszko wypełniło się spokojem. Nie wiem jak mogłabym wynagrodzić mu to, że przez tyle dni, godzin, minut był sam, z daleka ode mnie.
Wieczorem zostajemy wyproszeni.
Pamiętam moją bezradność i rezygnację. Jedna strona mojej świadomości krzyczy, że to już koniec, druga każe wyjść, bo tak łatwiej uwierzyć w to, że będzie jutro.

Pamiętam też, że kiedy byliśmy w mieszkaniu wciąż otaczali mnie rodzice i brat, bezradnie towarzysząc w tym, co stało się nieuniknione. Zadziwiające było to, że kiedy wychodziłam do szpitala moje ciało nie istniało, ale kiedy wracałam do czterech ścian powracała gorączka, niemoc. Choć przez cały czas kurczowo trzymałam się Jarka, to zdarzył się moment, w którym wszyscy skoncentrowali się na mojej fizycznej bezradności zapominając o nim. Kiedy zorientowaliśmy się, że go nie ma z nami okazało się, iż siedzi sam w kuchni na taborecie i cichutko płacze. Często powraca do mnie ten obraz. Jaki musiał czuć się wtedy mały i bezradny.

Nieuchronnie nadchodziła noc. Zostaliśmy sami. Leżeliśmy przytuleni, oboje mieliśmy przed oczami naszego synka. Przed nami stała kołyska z pachnącą pościelą.
Boże, jak moje ramiona potrzebowały ciepła ciałka mojego dziecka!
Uciekłam w świat marzeń, które towarzyszyły mi przez ostatnie 41 tygodni. Ileż człowiek potrafi wysnuć planów poprzez miłość, która rośnie pod sercem.
Wracam do tych rozkosznych chwil, kiedy głaskałam brzuch, a Oskarek przybliżał się do moich rąk.

Nagle noc przeszywa przeraźliwie głośny dzwonek. Wiem już co on oznacza. Czuję jak moje serce pęka rozdarte bólem. Nie mam odwagi podnieść słuchawki. Obarczam tym Jarka.
- Przykro mi, Państwa syn...
1:25
Ciemność wypełnia krzyk wydartej ze mnie siłą miłości, która miała się zacząć, nie skończyć.
Świat istnieje nadal. Jak to możliwe?

Pamiętam 2004-10-15 05:41:58

Dziś Dzień Pamięci Dzieci Nienarodzonych i Zmarłych tuż po Narodzeniu. Pamiętam o Tobie mój synku nieustannie.
Bardzo Ci dziękuję za to, że przyszedłeś do mnie we śnie. Wreszcie mogłam Cię przytulić. Będę dziś żyła tym uściskiem miłości.

Oskar i pani Róża 2004-10-08 09:06:48

Wszyscy już poszli. Została tylko cisza. Nie wiem czym jest sen. Mam wrażenie, że słyszę jak świeci światło na korytarzu. Podarowano mi salę pojedynczą. Co jakiś czas zagląda do mnie pielęgniarka i pyta jak może mi pomóc. Jest ciepła i miła. Co najważniejsze, robi to w sposób bardzo naturalny. Ogromnie się pocę, już kolejny raz cała przypominam taflę wody. Zimno.
Jestem szczęśliwa, że urodziłam syna, nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła go przytulić. Cały czas o tym myślę. Rozpiera mnie matczyna duma.
Pamiętam obchody, tłum ludzi o twarzach bez emocji i mojego lekarza schowanego gdzieś na samym końcu, siebie uśmiechająca się na jego widok
Speszony chowa się jeszcze głębiej.
Po wyjściu wszystkich przychodzi do mnie z adresem doskonałego specjalisty we Wrocławiu, który powinien zbadać Oskara po wyjściu ze szpitala. Kompletnie go nie rozumiem. Dziękuje i chowam kartkę do szuflady czując, że nigdy mi się nie przyda.
Wreszcie przychodzi Jarek. Przynosi mi zdjęcie naszego syna. Gdybym była w stanie, wybiegłabym z sali i pokazywała wszystkim jak jest piękny. Przyklejamy ten materialny dowód naszego Rodzicielstwa nad moim łóżkiem, nisko, żebym mogła głaskać go po główce, kiedy leżę.
Ma zachłystowe zapalenie płuc wodami, zatrutymi wodami. Trzeba je oczyścić, ale ma tylko jedną rurkę w buzi.
To umacnia mnie w przekonaniu, że wkrótce zabierzemy go do domu, że nastraszył nas tylko i wkrótce zapomnimy o wszystkim. Za parę miesięcy będzie nam się wydawało to tylko złym snem, wyśnionym ku przestrodze.
Jest prześliczny, duży. Ma 56 cm i waży 3550 g. Niesamowicie przypomina Jarka, tylko nosek ma mały i zadarty jak ja. Im dłużej mu się przyglądam tym bardziej jestem zdumiona tym, że z miłości dwojga ludzi może narodzić się tak doskonała istota. Sama jego twarz jest dowodem naszego połączenia. Nie da się jednoznacznie określić, gdzie kończy się Jarek a zaczynam ja. Niezwykłe.
Kiedy jesteśmy razem mówimy o tym co będzie później, jakimi będziemy rodzicami.
Mocno walczę ze swoją niemocą. Im szybciej powrócę do formy tym szybciej dostanę wypis i będę mogła pojechać do synka.
Zagryzam zęby i uczę się chodzić, rozpoczynam też naukę odciągania mleka. Gdyby nie mąż, chyba poniosłabym porażkę na tym polu. To on cierpliwie uczy mnie obsługi laktatora. Nigdy nie zapomnę jego troskliwości, spokoju, wytrwałości. Przy nim wszystko staje się możliwe, proste.
Lekarze i pielęgniarki są zaskoczeni moją szybko powracającą sprawnością. Uśmiecham się do myśli o tym, że wkrótce uścisnę rączki mojego dziecka.
Kiedy zostaję sama, nie myślę o niczym, kurczowo trzymam się wyuczonych modlitw i wpatruje się w zdjęcie. Mówię do niego.
Uciekam się pod Twoja obronę Matko...
Nikogo nie pytam dlaczego tak się stało. Wiedza niczego nie zmieni.
W drugiej dobie przychodzi położna, pyta jak się czuję i od razu konspiracyjnym głosem mówi, żebym już nigdy nie próbowała rodzić naturalnie. Chyba, że mój organizm sam podejmie spontaniczną, szybką akcję. Dodaje, że to nie był normalny przebieg porodu.
- Niech Pani pamięta, tylko cesarka.
Wychodzi.
Nie rozumiem tych słów, nie zastanawiam się nad nimi. Dlaczego miałabym tuż po porodzie myśleć o kolejnym.
Często zagląda do mnie oddziałowa, pani Róża. Zawsze, kiedy wchodzi robi się cieplej. Jej uśmiech, głos są niesamowitym lekarstwem.
W trzeciej dobie zauważa u mnie napuchniętą rękę. To wynik zbyt szybko wstrzykniętego zastrzyku. Nie skarżyłam się bo w porównaniu z tym co w osamotnieniu przechodził Oskar, było to niczym.
Jednak ona siada na brzegu łóżka i powoli rozmasowuje to potwornie obolałe miejsce, rozgrzewa napęczniałą żyłę. Zmienia wenflon dając cieniuteńką igłę, z trudem odnajduje odpowiednie do nakłucia miejsce. Nie rozmawiamy o niczym innym, tylko o tej ręce. Ale ta jej troska sprawia, że puszczają we mnie wszystkie hamulce, zaczynam łkać, Pani Róża przytula mnie, a mój płacz przeradza się w prawdziwą, niekontrolowaną histerię, w której mieści się wszystko: tęsknota, niezrozumienie, niemoc, ból. Cały czas mnie głaszcze i czeka aż wyleję z siebie to wzburzone morze słonych łez.
Wychodzi.
Wieczorem zaczynają się problemy. Dostaję bardzo wysokiej temperatury. Robi się wokół mnie małe zamieszanie, badania, wizyta internisty. Nikt mi nic nie mówi. Leczą moje ciało, ale ja nie jestem dla nich na tyle ważna, aby zatrzymać się i wytłumaczyć, co się dzieje. Ale ten ból przybliża mnie do Oskara.
Noc jest trudem.
- Panie, zrzuć cierpienie na mnie. Oddal cierpienie od mojego syna. To ja powinnam znaleźć się na Oddziale Intensywnej Terapii. Zamień nasze role.
Ból, zimno, niemoc.
Poranny obchód i decyzje, jakie zapadają są dla mnie wyrokiem, przeciwko któremu się buntuję. Ja nie chcę tu zostać, chcę wyjść. Moje dziecko mnie potrzebuje.
Buntuję się litośnie błagając o wypisanie mnie ze szpitala. Po wyjściu twarzy bez emocji dostaję upomnienie od jednego z lekarzy.
- To było niepotrzebne, nie wolno bezpośrednio zwracać się do Ordynatora. Trzeba było poczekać na lekarza dyżurnego.
Boże, gdzie ja jestem? Jak to nie wolno się odzywać? A kim ja jestem, zlepkiem organów, nie mającym prawa do własnego zdania?
Zaczynam ukrywać faktyczną temperaturę. Wiem, że to ciepłota mojego ciała okazała się zdrajczynią, przez którą zostałam skazana na kolejny dzień bez Oskara. Po kilku godzinach jednak przyznaję się do wszystkiego, bo czuję, że sama sobie nie poradzę.
Raczyli mi powiedzieć, że to jakaś infekcja. Jaka, skąd to już pytania retoryczne.
Wieczorem, kiedy Jarek jeszcze jest ze mną, wołamy panią Różę, chcemy powiedzieć jej jak wiele dla mnie znaczyła jej opieka.
Zamyka drzwi i zaczyna z nami rozmawiać o nas, życiu, sobie. Dowiadujemy się, że jej syn też zachłysnął się wodami, też miał zapalenie płuc. Po krótkiej ciszy dodaje smutnym głosem:
- ale to nie były zatrute wody...
Nie zwracam na to uwagi.
Ciągle mam wrażenie, że stara się przemycić między wierszami jakąś treść.
Wreszcie wyjawia nam informację o tragedii jaka ją spotkała.
Pewnego dnia miała dyżur w szpitalu, a mąż kurs do Wrocławia, postanowił zabrać w tę podróż ich kilkuletniego syna. W noc poprzedzającą ten wyjazd miała niespokojne sny, ale zbagatelizowała je. Mieli wypadek. Syn zginął na miejscu, mąż bardzo długo odzyskiwał sprawność zarówno fizyczną jak i psychiczną. Od nowa uczył się nie tylko chodzić, ale i mówić. Przeżyła to wszystko tylko dzięki temu, że znów spodziewała się dziecka. Dla niego walczyła o każdy dzień, żyła.
Urodziła chłopca, bardzo podobnego do tego, który odszedł zbyt wcześnie. To właśnie on zachłysnął się wodami płodowymi i przeszedł zapalenie płuc.
Nie jeden raz wracaliśmy z Jarkiem do tej rozmowy. Podziwialiśmy ją, że po takiej tragedii umiała się podnieść, choć bez wątpienia nie jeden raz była o krok od utonięcia w bezkresnym bólu, tęsknocie i niepewności. Pamiętam jak powiedziałam, że nie umiałabym przeżyć śmierci własnego dziecka.
Nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że mój syn w tej samej chwili walczył wytrwale o życie.
Pani Róża ma troje dzieci. Jest pełną ciepła, serdeczności osobą. Jej twarz ma w sobie coś niezwykłego. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, wiedziałam, że jest dobrym człowiekiem. Nie potrafi przejść obojętnie obok potrzebującego człowieka. Przez pięć dni spędzonych w szpitalu nauczyłam się rozróżniać jej kroki na korytarzu, mój słuch wyławiał jej głos wśród dziesiątków innych. Kiedy wiedziałam, że jest w pracy czułam się spokojniejsza, bezpieczniejsza.
Teraz wiem, no co przygotowywała mnie ta niezwykła kobieta.
info: kliknij aby zobaczyc wieksze

autor: Mama_Oskarka
mail: mjsolarscy@wp.pl

miasto: Częstochowa

"Gdyby nasza miłość mogła Cię ocalić, nigdy byś od nas nie odszedł..."
dzieciaki:
»Oskarek
ur. 2002-05-28

» zm.
ur. 2002-06-04

linki: archiwum
202420232022202120202019201820172016201520142013201220112010200920082007200620052004

poczatek: 2004-08-31


subskrybcja jeśli chcesz otrzymywać @ o nowych wpisach na tym blogu, wpisz swój adres e-mail poniżej: